Andy'2005 - W Krainie Kondorów
artykuł czytany
5978
razy
Dalsze trzy dni spędziłem w Banos. Do naszej trójki miała dolecieć z Polski kolejna trójka wraz ze sprzętem potrzebnym do wspinaczki na pokryte lodowcami wulkany Cotopaxi i Chimborazo. Zaczynamy mieć ostro pod górę, koledzy nie dolecieli, a my bez potrzebnego szpeju nie mamy szans na wulkany. Pozostawało nam wynajęcie za grubą forsę podstawowego sprzętu na czas wspinaczki. Jest to kosztowne, a pogoda stabilna jak chyba nigdzie na świecie. Praktycznie non stop pada deszcz, a wszystko wokół tonie we mgle. Chodzę po obrzeżach miasta i robię fotografie Indianom. Coś nieprawdopodobnego - nagle po południu chmury rozsunęły się i wyszło słońce. Widziałem erupcję wulkanu Tungurahua, który wznosi się nad Banos. Wulkan ten jest aktywny, ma 5.016 m wysokości i bez maski nie da się na niego wejść, a przez moment miałem na to ochotę. Tyle tylko, że nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że muszę mieć maskę gazową.
Pogoda znowu się popsuła, zaczął padać deszcz, dodatkowo otrzymaliśmy wieści z agencji trekkingowej: Cotopaxi jest podobno nieźle zmrożone, by wejść na szczyt trzeba pokonać 300-metrowy odcinek w lodzie, o nachyleniu 45 stopni, praktycznie bez odpoczynku, natomiast na Chimborazo podobno lecą kamienie, jest mix lodu i śniegu, warunki ekstremalne. We trójkę robimy krótką naradę, co z tym fantem robić? Pogoda oczywiście bardziej stabilna niż na wyspach brytyjskich, wciąż deszcz i mgły. Z tego względu działalność w górach przesunęliśmy o trzy dni i zdecydowaliśmy się na poznanie uroków dżungli.
01.03.2005 wieczorem, po prawie trzech dniach i dwóch koszmarnych nocach przebywania w dżungli, znów jesteśmy w Banos. Z dżungli wróciłem mocno pogryziony, jak już ktoś kiedyś napisał - przebywanie w niej jest przyjemne przez pierwszą godzinę, bo podziwia się to, czego miniaturkę ma się w doniczkach w palmiarni, i przez ostatnią godzinę, gdy się to przeklęte miejsce opuszcza. Owady, zwłaszcza pająki, są przynajmniej kilka razy większe niż w naszym kraju, moskity gryzą namiętnie i nasze komary przy nich wydają się być niezauważalne, insekty są olbrzymie, więc chaszcze dżungli przemierza się z sercem w gardle. Jest tak wilgotno, że nic nie schnie, ciężko się oddycha parnym gęstym powietrzem. Przedzieranie się przez dżunglę jest wbrew wszystkiemu bardzo męczące - momentami brodzi się w ciekach wodnych po pas w wodzie, po kostki w błocie podchodzi się ostro pod górę, by za chwilę ze wzgórka schodzić w dół. Cóż, pierwszy i ostatni raz z własnej i nieprzymuszonej woli byłem w dżungli! Ale były też ciekawe miejsca. Miałem okazję zobaczyć indiańską wioskę Curi Huarmi, gdzie przyglądałem się jak młoda Indianka robi miseczki z gliny i naszyjniki z roślin, no i wygrałem konkurs strzelania z bambusowej rury zatrutymi strzałami. Później rwącą rzeką płynąłem kanu wraz z Edwinem - miejscowym Indianinem, który jest tam przewodnikiem. Byłem również nad wodospadem w dżungli i podziwiałem ze wzgórza zapadający nad dżunglą zmierzch - momentalnie robi się ciemno, jest dosłownie chwila na zrobienie fot.
Powoli zaczęła mnie ta sytuacja denerwować. Od kilku dni nie robiliśmy nic związanego z działaniem w górach, tylko jedliśmy coraz więcej kurczaków z rożna, frytek, ryżu, sałatek, koktajli z owoców i popijaliśmy piwo. W Ekwadorze zaczyna się już jesień, w Banos zrobiło się zimno - a może to mały szok po tej gorącej dżungli? Oczywiście stabilnie padał deszcz. Przyglądałem się pocztówkom, na których widnieje Cotopaxi i Chimborazo w słońcu i coraz częściej zadawałem sobie pytanie, czy to możliwe by w tym kraju była słoneczna pogoda?
Postanowiliśmy, że koniec z czekaniem na to, co niemożliwe, że trzeba atakować Cotopaxi w tą wyjątkowo stabilną ekwadorską pogodę. Stwierdziliśmy, że odpowiednio zaaklimatyzowaliśmy się już do panujących w tym kraju warunków atmosferycznych.
05.03.2005 przybywamy do Parku Narodowego Cotopaxi, płacąc za wstęp do niego po 10 dolarów. Podeszliśmy do schroniska, z którego atakuje się ten czynny wulkan. Mamy różne zdania na temat prowadzenia akcji górskiej, więc się rozdzielamy i ustalamy, że spotkamy się w Riobambie. Głęboko wierzę, że złoję ten aktywny wulkan.
07.03.2005 wystartowałem ze schroniska o 2.00 w nocy. Szło mi się bardzo dobrze. Po około 2 godzinach pozostałem w ścianie sam. Dopiero zaczynały się trudności. Przewodnicy ekwadorscy oszukują klientów, ponieważ zupełnie nie przygotowanych, bez aklimatyzacji prowadzą w ścianę, by w miejscu gdzie zaczynają się trudności oznajmić im, że warunki są na tyle ciężkie, że trzeba zawrócić. Do tego momentu - a jest to wysokość 5.300 m. - wydeptana jest ścieżka. Kawałek dalej rozpoczyna się około 300-metrowe lodowe podejście o nachyleniu około 45 stopni. Jest mordercze, ale przeszedłem je właściwie bez odpoczynku, dwa razy przystanąłem na kilka głębszych wdechów. To już jest poważne lodowe przejście. Szło mi się wyśmienicie i choć widoczność była na 10-20 metrów i padał drobny śnieg, widząc jak szybko pokonuję wysokość byłem pewny, że wejdę na szczyt. Zastanawiałem się nawet, jak zrobię sobie tam fotę. Dotarłem na około 80-100 metrów pod szczyt. Od pewnego czasu czuć było wyziewy aktywnego wulkanu, ale dało się wytrzymać. Wiatr wiał mi w plecy i cały czas mniej lub bardziej padał śnieg. W kopule podszczytowej ujrzałem olbrzymią szczelinę, o której wiedziałem, że jest. Niestety - drabina, po której można było ją pokonać, bezwładnie wisiała w jej otchłani zawieszona w głębi szczeliny na śnieżnym mostku. Z pół minuty oglądałem ją, kierując się w lewą stronę, by znaleźć dogodne przejście. Nagle zmienił się wiatr i wyziewy z czynnego krateru opadły na mnie gęstą chmurą. Myślałem, że tego nie przeżyję. Wymiotowałem z twarzą w śniegu. Oczy wychodziły mi na wierzch. Odwróciłem się na brzuch i zacząłem zjeżdżać w dół hamując czekanem. Po jakiś 60-80 metrach mogłem wreszcie złapać trochę tlenu w płuca. Jak pijany wycofywałem się w dół. Jeszcze 20 minut wcześniej byłem pewny, że szczyt będzie mój, czułem się wyśmienicie, teraz walczyłem o życie! Okropnie bolały mnie płuca, z nosa leciała krew. Strasznie kręciło mi się w głowie. Powoli schodziłem w dół, aż do momentu, gdzie zaczynał się lodowy odcinek ściany o nachyleniu 45 stopni. Długo przed nim odpoczywałem, wypijając całą zawartość termosu. Dosyć sprawnie go przeszedłem, choć bałem się, że zlecę - zęby raków ledwo wbijały się w lód. Kosztowało mnie to sporo siły, ale wyszedłem w bezpieczne pole, po którym droga do schroniska stała otworem.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż